SW Fan-fic online: Rozdział - 8
Kilkanaście godzin na północ od wysepki, na której wylądowali Jedi, słońce było jeszcze wysoko na pochmórnym niebie. Ale kto by tam zwracał uwagę na niebo, gdyby znajdował się pomiędzy trzema wielkimi londami, połączonymi siecią tuneli dla kolejek jonowych i niewyobrażalnie skomplikowaną plątaniną stalowych mostów dla bardziej konwencjonalnych środków transportu, takich jak śmigacze, skiffy, albo po prostu zwykłe ludzkie stopy. Chociaż i tak mało komu chciało się przemierzać takie odległości, a jeżeli już ktoś się znalazł, to pewnie liczył na to, że zobaczy rozciągające się niżej doki. Do rozbudowanego wzdłuż zatoki portu cumowały ogromne krążowniki morskie i okręty podwodne. Każdy taki pojazd miał w ładowni wystarczająco dużo miejsca by zabierać stamtąd towary rozprowadzane drogą morską po wszystkich wyspach planety. Każda taka wyspa była jak normalne miasto. Budynki zasłanialy jej powierzchnię od plaży, aż po szczyt wygasłego wulkanu, który ją zrodził. Gdzieś tam pomiędzy nimi dało się dojrzeć wąskie uliczki dla śmigaczy. Jednak te trzy londy były o wiele większe, ponieważ znajdowały się na nich liczne i jedyne na Dashubbie fabryki, które oprócz dodatkowych elementów do ukladów kogitywnych dla droidów, produkowały także niewyobrażalne ilości dymu. Smog był dosłownie wszędzie. Widoczność ograniczała się do stu metrów, a całe trzy wyspy tonęły w blado brązowej chmurze. Nawet w dzień wszystkie większe budowle musiały być podświetlane przez tysiące małych lampek, by można je było dojrzeć z odległości większej niż sto metrów. W takich warunkach nietrudno o wypadek, więc kolejki jonowe nie narzekały na bankructwo. Obok smogu istniał jeszcze jeden powód dla którego mieszkańcy nie wychodzili za często na ulice, z tym że pojawił się on nie dawno i miał związek z nagłym przewrotem władzy tej planety. Otóż wszędzie było pełno uzbrojonych po zęby żolnierzy, legitymujących każdą osobę, którą byli w stanie dojrzeć na sto metrów, a przecież nikt nie lubi jak go zatrzymują żolnierze. A już na pewno nie, kiedy mają ze sobą opancerzone machiny wojenne, takie jak czołgi i nieco przestarzałe, ale nadal groźne maszyny kroczące. Potężne stalowe kokpity na dwóch stalowych nogach. Stan wojenny utrzymywał się już od kilkunastu dni, kto wie czy nie od trzech tygodni. Najwyraźniej nowi władcy obawiali się powstania niezadowolonego ludu, a już na pewno nie chcieli oposzczać zajętych stanowisk. Bogaci filantropowie i wielcy magnaci lubili pływać w luksusie, podczas gdy mieszkańcy tonęli w strachu przed zdeptaniem przez maszynę kroczącą. Ale kogo to obchodziło...
Kolejki jonowe mają to do siebie, że są szybkie, ciche i wygodne. Małe, otoczone szklanymi szybami, napędzane przez niewielką turbinę jonową, suną bez przeszkód wzdłóż okrągłej transpastalowej rury. Do wygód takiego podróżowania nałeży również możliwość obserwowania lampek na zamglonych budowlach. Dla niektórych jest to ciekawe, dla niektórych nudne.
Hivinor Gazmoss, ubrany w dotykającą ziemi czarną szatę i pelerynę, siedział sobie wygodnie na fotelu wewnątrz wagonu kolejki i knuł dziesięcioletni plan podstępów i oszóstw. Mężczyzna był człowiekiem, ale tylko na zewnątrz. W środku bowiem nie miał żadnego serca, jedynie nieskruszony kamień. W dodatku był młody i zasłużył się będąc w wojsku. Miał ciemne włosy i szare oczy. Stał się nieoficjalnym władcą tej planety. Nieoficjalnym ponieważ nikt o tym nie wiedział. Natomiast oficjalnie planetą władał kolejny człowiek imieniem Gocce. Grubo starszy od Gazmossa, ale inteligencją mu raczej nie dorównywał, jedynie bezdusznoscią. Był bardzo spasiony i krótko obcięty. Odgrywał rolę królewskiej marionetki.
- Powiedz mi panie... - zapytał siedzącego w przeciwległym fotelu Hivinora. - ... jak długo masz jeszcze zamiar nabierać galaktykę swoim, jak to ująć,... nie wychodzeniem na światło dzienne?
Gazmoss odkleił spojrzenie od szyby i popatrzył na Gocce.
- Tak długo jak potrwa przejmowanie kilku fabryk przez rząd mojej planety.
- Kilku fabryk?
- ... Wszystkich fabryk.
- A co będzie potem. Kiedy już zawładniecie naszym przemysłem?
- Ja odejdę, a ty odejdziesz sowicie wynagrodzony. Pasuje?
- Właśnie coś takiego chciałem od pana usłyszeć. He, he.
Zadowolony z siebie Gocce westchnał, postukał dłonią w oparcie fotela, nadął wrgi i nie powstrzymał się od następnego pytania:
- Panie.
- Tak?
- Jaki będzie nasz następny krok?
Po tych słowach nastała cisza, którą po dłuższej chwili przerwał nasilający się śmiech Hivinora. Mężczyzna zmróżył wesoło oczy i popatrzył na grubasa. Gocce nie wiedział jak zareagować, więc niepewnie się uśmiechnął.
- Zamach na króla. - rzucił nagle z grobową miną Gazmoss, po czym wyprzedzając jakąkolwiek reakcję rozmówcy, wycelował w niego blaster i poczęstował wiązką prosto między oczy.
Grubas był już martwy, a strzępy jego czaszki przyozdobiły półokrągłą szybę.
Kolejka zatrzymała się na stacji, gdzie na Hivinora czekała już grupa uzbrojonych żołnierzy z jego lojalnym majordomusem na czele. Wagonik delikatnie przychamował i rozsunęły się drzwi, przez które wysiadł Gazzmos. Chwilę potem zwrócił się do swoich ludzi:
- Zabito króla. Wiecie co macie robic.
- TAK JEST!
Dash Onderon